Wiecznie brakuje mi czasu. Nie żartuję. Wstaję codziennie o 5:00, a kładę się w okolicach 22-23, na zmianę padając ze zmęczenia, albo leżąc godzinami nie mogąc zasnąć z przebodźcowania. Przez 18 godzin jestem “na nogach”, a i tak mam wrażenie, że nie robię połowy z tego, co powinnam. Połowy!
Codziennie wieczorem staram się zrobić listę rzeczy “do zrobienia”. Tylko bez braw proszę, ewentualnie takich cichych, gdyż robię ją dopiero od kilku dni. Ale pomaga. Nie tyle w samym “zrobieniu” tych rzeczy (hehe), co w oczyszczeniu głowy przed snem. Jak człowiek zapisze jakieś zobowiązanie, zamiast mielić w głowie “żebym tylko nie zapomniała”, to od razu głowa staje się czystsza, mniej zmartwiona.
Zapisuję najczęściej 3-4 najważniejsze rzeczy. Mało! Z palcem w dupie powinnam je zrobić! No tak… teoretycznie…
Wstać – ogarnąć dzieci rano – zawieźć dzieci do szkoły – praca – powrót dzieci – obiad /ogarnianie mieszkania – przygotowania na następny dzień – pora spać.
Tak to w WIELKIM SKRÓCIE powinno wyglądać prawda? Tyle, że w trakcie ZAWSZE wysypują się miliony rzeczy. A to pralka nie odwiruje – jeb zmarnowane 15 minut na sprawdzenie, (a przy gorszej awarii to i godzina, bo trzeba znaleźć kogoś do naprawy, zadzwonić i nagle dzieci drą się głodne, że chcą już obiad, a obiad był, ale tylko w planach), pies się pożyga na dywanie, zadzwoni znajoma, o cholera! nie ma ziemniaków do obiadu, więc trzeba do sklepu lecieć. Wiesz o czym mówię? O tych wszystkich pierdołach, których się nie planuje, a które ZAWSZE się zdarzają. Kłótnia dzieci, chociaż w planach była zajebista zabawa przy monopoly, rozsypana mąką na stole, która jakimś cudem przenosi się na podłogę do pokoju, zgubiony ołówek dziecka, więc jeb szybko trzeba do papierniczego. TO WSZYSTKO, zwłaszcza jak się skumuluje, a w ostatnim czasie mam wrażenie, że taka kumulacja jest u mnie każdego dnia, sprawia, że ja kuźwa kończę dzień zaorana, a tak naprawdę nie zrobiłam NIC!
Do tego dorzuć to wszystko o czym myślisz w ciągu dnia, o czym niestety często tylko Ty pamiętasz (napisałabym, że to dlatego, że z dziećmi mieszkam sama, ale przecież wiemy, że to nie to. To ten pieprzony patriarchat, który mamy wydziarany w psychice ciemnym tuszem) – witaminy dla dzieci, wizyty u stomatologa, szczepienia, a może jakieś dodatkowe zajęcia, oo i trzeba spodnie dzieciom zamówić, no i kapcie do szkoły, bo tamte już wytarte. A to w ostatniej chwili okazuje się, że koszulki (KONIECZNIE!) białej na wf nie ma, a o kasztanach potrzebnych na następny dzień na plastykę, to nawet wspominać nie będę. Kurwa ile tego jest?!
Zastanawiałaś się kiedyś “ILE JA MAM NA GŁOWIE!”. Ja wierzę, że to codziennie czujesz, ale czy kiedykolwiek usiadłaś i spisałaś to wszystko co robisz/o czym myślisz/co ogarniasz w ciągu dnia?! Przecież to można liczyć w setkach! A później zdziwienie “co ja dzisiaj taka nerwowa?”, “znowu się nie wyrobiłam, ale nie miałam kiedy!”, “non stop coś robię, a tego nie widać!”.
I ja teraz nie wiem, czy to ja jestem taka niezorganizowana? Leniwa? A może starość mnie dopada, bo jednak człowiek starszy to i wolniejszy, więc nawet marchewkę do zupy się wolniej obiera. Naprawdę mnie to interesuje…
Uczę się odpuszczać. Oczywiście idzie mi, i muszę użyć tu tego słowa, bo inne w ogóle nie oddają powagi sytuacji, dość chujowo. Nieposkładane pranie z 5 dni leży na łóżkach dzieci, więc wtedy tylko info “dzieci, dzisiaj możecie spać ze mną”, obiad znowu na wynos, a stolik “kawowy” w pokoju, to z miesiąc kawy nie widział, bo przecież miejsce zajmują drukarka, książki, kredki i krem do stóp.