O tym jak PMS prawie zniszczył mi życie. - Flow Mummmy
LIFESTYLE

O tym jak PMS prawie zniszczył mi życie.

“Niech pani nie przesadza.”

“Wszystkie kobiety to mają, trzeba się przyzwyczaić.”

“To nie jest problem, tylko natura.”

Myślisz, że te zdania wypowiedział kolega, koleżanka,  pan na budowie, pani kosmetyczka, ewentualnie nauczycielka, tudzież pan księgowy? To bym jeszcze zrozumiała, przecież przez większość osób PMS wciąż traktowany jest jako wymysł kobiet, wymówka do zjedzenia 23 kg czekolady i zapicia jej dużym szejkiem z Maka razem z golonką z pobliskiego baru. Oczywiście jest to także damskie usprawiedliwienie do bycie wredną, płaczliwą, wymuszającą, generalnie #bitchtime, czyli bez kija nie podchodź.

Jak bardzo będziesz oburzona, kiedy powiem Ci, że te zdania usłyszałam od lekarzy, do których udałam się ze swoim problemem, czyli PMS, który dosłownie niszczył życie mi i mim bliskim? I nie, że lekarzy: urologa, pediatry, chirurga naczyniowego, czyli tematów raczej niezbyt pokrewnych. Te zdania usłyszałam od ginekologów. Chyba nie muszę mówić jak to o nich świadczy…

PMS jest określany jako zespół napięcia przedmiesiączkowego (“premenstrual syndrome”). Ma go zdecydowana większość kobiet, co nie oznacza, że wszystkie mamy te same objawy. Chcesz zeżreć całą lodówkę przed okresem? Masz pms. Chcesz zabić swojego faceta? Masz wzdęty brzuch? To także pms. Wszystkie dziwne objawy zwiastujące miesiączkę (czyli zmiany hormonalne, które ją wywołują) to pms. Problem pojawia się, kiedy kij z tym, że planujesz mordestwo podczas jedzenia kurczaka z nutellą. Serio. Z tym da się żyć, zwłaszcza, że zazwyczaj trwa to kilka dni. Spoko. Można sobie poradzić i się przyzwyczaić (chociaż po co). Prawdziwy kłopot jest wtedy, kiedy pms trwa dwa tygodnie, a Ty, oprócz tego, że nie możesz żyć z innymi ludźmi, bo tak Cię, delikatnie mówić, wkurwiają,  zaczynasz nie móc żyć sama ze sobą.

Jeżeli lekarz ginekolog mówi “to nie jest problem, trzeba się przyzwyczaić”, to lepiej zapisz sobie jego nazwisko i pamiętaj, żeby już nigdy do niego nie iść. Bo to tak, gdyby chirurg, po stwierdzeniu “ta ręka jest złamana”, dodał “ale chuj, ze złamaną też można chodzić, i tak sama się zrośnie”. Serio. Uciekaj i to najdalej od niego.

Długi czas szukałam lekarza, który mnie nie oleje i potraktuje mój problem poważnie. Wcześniej sama zrobiłam komplet badań (wszystkie dostępne hormony, szczegółowe badanie krwi i inne) żeby nie przedłużać wizyt, żeby lekarz od razu zobaczył, że problem jest naprawdę poważny. Przez pierwszych 5 ginekologów zostałam odesłana z kwitkiem. Brawo dla nich! Dopiero za 6 razem trafiłam na pana, który stwierdził “Jasne! Najlepiej olać problem (odnośnie innych lekarzy), a przez to (pms) małżeństwa się rozwodzą”.

Jeżeli wyniki badań hormonalnych są ok, to co wtedy? Co innego gdy wiesz, że masz problem z jakimś z hormonów – wtedy od razu wiesz, że faktycznie można coś zrobić. U mnie badania były ok, wręcz idealne. Więc o co chodziło? Nadwrażliwość na progesteron, którego wysokość osiąga szczyt między owulacją a miesiączką (mniej więcej 15-20 dnia). U mnie oznaczało to mniej więcej 14 dniowy pms, a w skrócie masakrę. Co jeszcze? Absolutnie nie mogę brać tabletek hormonalnych, które dodatkowo podjudzały progesteron i sprawiały, że chodziłam wkurwiona cały czas. Idealne życie 🙂

Co zrobiłam, że “unormować” swoje życie? W sumie niewiele mogłam zrobić, ale zadbałam o parę rzeczy:

Odpowiednie nawodnienie organizmu.

Tak tak, to brzmi trochę jak rady: Jesteś głodna? Napij się wody. Jesteś wkurwiona? Napij się wody. Dziecko uwaliło Ci pół podłogi soczkiem? Napij się wody. Odwodniony organizm jest wystarczająco zestresowany, więc nie ma co się dziwić, że reaguje na wszystko źle. Postanowiłam nie dokładać mu więcej zmartwień, niech sam walczy z wrażliwością. Nie będę go dobijać. Czy pomogło? Nie wiem, ale na bank sama czuję się lepiej.

Zmiana diety.

Tutaj odczułam największą zmianę. Oczywiście nie to, że Pringelsiki i lody są moimi największymi wrogami. Nie nie. Ale nie jem ich codziennie. Mało tego – wierz lub nie, ale największą zmianę odczułam odkąd wyeliminowałam z diety mięso. Serio! Wcześniej podczas okresu zdarzało mi się z bólu płakać i nie wstawać przez cały dzień. Teraz? Trochę boli, ale nie róbmy scen. Nawet Nospa jest rzadko potrzebna. Żeby było jasne – jem znowu jajka oraz nabiał, ale mięsa nie ma opcji, że tknę. I tutaj widzę największą zmianę…

Adaptogeny.

Wiem jak sama nazwa “adaptogeny” brzmi – coś co w worku trzyma czarnoksiężnim. Otóż adaptogeny to nic innego jak “wyjątkowe” rośliny lecznicze, które superkorzystnie wpływają na nasze zdrowie. Ja wiem, że dla niektórych brzmi to dziwne, ale jestem pewna, że ci sami ludzie, którzy nie wierzą (chociaż trudno tu o wierze mówić, bo to jednak fakt) w ich moc, popijają czasami mięte po obiadku, czy meliskę na stresy.

Maca, a dokładniej korzeń macy, to roślina, która cudownie wpływa na układ hormonalny (reguluje go) u mężczyzn i kobiet, podkręca libido, wpływa pozytywnie na przyrost tkanki kostnej, łagodzi dolegliwości związane z menstruacją (naturalnie pomaga zmniejszyć ból w podbrzuszu, zredukować napięcie, złagodzić objawy menopauzy andropauzy itp.).

Tak tak, wiem. Brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe, tyle że u mnie się sprawdziło. Pms oczywiście wciąż jest, ale nie dwutygodniowy, a dwudniowy (sic!), a sam okres prawie bezbolesny. I nie, nie wierzę, że pomogła ma sama maca. Wierzę, że pomogło mi po prostu dbanie o siebie.

PMS to nie mżonka, tylko realny problem większości z nas. I tak, możemy się z niego śmiać, możemy układać memy i próbować “śmiechem zabić wroga”, ale jeżeli kobieta cierpi na PMS z “prawdziwego zdarzenia”, kiedy już nie ma do czynienia z dołem, a prawdziwą, dwutygodniową depresją, kiedy na zmianę płacze się i drze na wszystkich, wyżywa na mężu i dzieciach, nienawidzi samej siebie, kiedy wyżera pół lodówki, a później znowu płacze bo “wciąż jestem gruba”, to naprawdę warto coś z tym zrobić. Przede wszystkim znaleźć dobrego lekarza, który nie oleje problemu, a pomoże go zrozumieć i naprawić.

 

 

 

 

   Send article as PDF   

Leave a Comment