Poronienie zatrzymane. - Flow Mummmy
Uncategorized

Poronienie zatrzymane.

Pamiętasz ze szkoły w jaki sposób pisze się opowiadania? Standardowo są potrzebne trzy rzeczy: wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Tyle, że ja nie wiem jak zacząć. Bo co mam najpierw opisać? Moment, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży? Bez sensu. na chuj. Nie chcę. Chcę jednak opowiedzieć tę historii i to z jednego najważniejszego powodu: dla każdej kobiety, która musiała, albo nie daj boże będzie musiała, przez to przejść. Bo to ważne. Bo to nie może być przemilczane. Nie powinno.

 

– Ma pani jeszcze jakieś pytania?

– Dlaczego tak się stało?

– Bo to spotyka prawie każdą kobietę, tylko większość ma szansę nawet tego nie zauważyć.

Już w 6 tygodniu ciąży wiedziałam, że chyba nie jest tak jak powinno. Zarodek był niecały tydzień mniejszy. Niby nic, ale może to już wtedy się wydarzyło? I to ciągłe “nieee, jeszcze nikomu nie mówmy. poczekajmy…” Nawet nie wiem dlaczego, przecież w każdej ciąży pd razu chodziłam z transparentem, bo chciałam, żeby wszyscy wiedzieli. Wiedziało tylko kilka osób.

Po dwóch tygodniach, w dokładnie skończonym 8 tygodniu ciąży, brak bicia serca. 5 minut wcześniej żarty z lekarzem, bo przecież nawet nie musiał zadawać mi pytań. Po 3 ciążach wiem już co jest ważne, co interesuje ginekologa. Brak krwawień, bardzo dobre samopoczucie, “przyznam szczerze, że nawet nie czuję się w ciąży”. A przecież w poprzednich spałam po 20 h na dobę, miałam wszystkie typowe objawy, a tutaj? Podświadomie czułam, że coś jest nie tak. Nawet nie umiem tego wyjaśnić.

USG. Zarodek mniejszy o ponad tydzień. Brak bicia serca.

“Proszę zrobić betę dla własnego spokoju”.

Następnego dnia poleciałam do laboratorium.

“oooj, ale tu pani dużo razy miała krew pobieraną, nie ma się gdzie wbić”.

Bo od dwóch miesięcy staraliśmy się o dziecko, a ja nie jestem cierpliwa, i latałam na badania 2-3 dni przed spodziewanym okresem. Póżniej biegałam, żeby sprawdzić czy beta rośnie… Rosła. Ale co z tego.

Przed 10 minut siedziałam w pokoju pielęgnierskim bo nie mogłam uspokoić zanoszącego się płaczu.

“Proszę siedzieć tyle ile pani potrzebuje. Ludzie poczekają.”

 

W ten sam dzień poszłam do innego lekarza na USG i z wynikiem bety.

– No mała. Ale beta nie jest najważniejsza. Mam do pani dwa najważniejsze pytania: czy pani krwawi?

– nie.

– bolą panią piersi?

– przestały…

I on już wiedział. Bo to zazwyczaj zły znak.

Kolejne USG.

– Panie doktorze, ja zrobię jeszcze betę.

– Może pani zrobić, ale ja już wszystko wiem…

Poronienie zatrzymane. Ciąża przestała się rozwijać jakieś 10 dni wcześniej. Mam dwa wyjścia: poczekać aż moje ciało zrozumie, że chuj strzelił wszystkie plany i marzenia, albo zgłosić się do szpitala na zabieg. Wybieram drugie, szybsze ale bardziej hardcorowe wyjście… Następnego dnia rano jestem już na oddziale.

Mam szczęście, bo nasz szpital, a dokładnie oddział położniczo-ginekologiczny, jest najwspanialszy na świecie. Od nikogo nie usłyszałam nic złego, wszyscy dbali o to, żebym w tej całej sytuacji miała się jak najlepiej. O ile w ogóle w tej sytuacji w ogóle można się jakoś czuć. Ze szpitala wyszłam po dwóch dniach.  Ciało nie chciało za bardzo reagować na leki. Po wszystkim lekarka zgodziła się, żebym wyszła o 23. Nie na własne żądanie. Po prostu… Bo wiedziała, że w domu może będzie ciut lepiej.

W szpitalu podają lek Cytotec. Nie, to nie jest lek poronny. To tabletki zarejestrowane jako lek na chorobę wrzodową. Jednak podane wewnętrznie, do szyjki macicy, powodują jej rozpulchnienie. Oraz skurcze. Szpitali nie stać na tabletki zarejestrowane jako “poronne”. Nie ma to dla mnie znaczenia. Podpisałam zgodę. Później łyżeczkowanie. Najgorsza rzecz na świecie.

Chociaż nie. Najgorzej jest, kiedy podpisuje się dokumenty, w których zaznaczasz czy chcesz, potrzebujesz, nawet nie wiem jakiego czasownika użyć, pogrzeb. Tak. Bo w Polsce masz prawo do pogrzebu. Masz także prawo do urlopu macierzyńskiego. Kurwa mać. Ta nazwa to jednak im nie wyszła. 56 dni. Ja nie chciałam. Po co…

Wiesz co jest najgorsze? Że kobiety często narzekają, że odwalają najcięższą robotę: zachodzą w ciążę, rodzą… Zawsze tak mówiłam. Teraz jeszcze bardziej nie rozumiem dlaczego tylko nas to dotyczy. To jest jedna z większych niesprawiedliwości tego świata. Że kobieta sama musi przez to wszystko przechodzić. Nawet jeżeli ma obok najbliższych, to przecież nikt nie zrozumie co w tej sekundzie, minucie, godzinie, czuje.

Jest lepiej. O wiele lepiej. Po tygodniu przestałam non stop płakać. Po dwóch tygodniach przeszłam dwudniowe załamanie, które totalnie mnie rozjebało, ale jednocześnie sprawiło, że wszystko idzie ku lepszemu. Mogę o tym rozmawiać, mogę myśleć.

Po 3 tygodniach odebrałam wyniki badań histopatologicznych:

“Nie stwierdzono tkanek płodu”. Czyli same leki wystarczyły, bo przecież oczywiście, że po nich krwawiłam. Widziałam wszystko.

Nie mam pojęcia na cholerę miałam łyżeczkowanie. Wwystarczyło zrobić usg. Nie wiem. Nie mam pojęcia, nawet nie chcę pytać.

Nie wiem czy chcę być jeszcze w ciąży. Nie wiem czy chcę ryzykować. Nie wiem czy chcę, żeby moje dzieci znowu mnie pytały “mamusiu dlaczego cały czas płaczesz”.

Wiem tylko, że dzisiaj popłaczę, a jutro już będzie dobrze. Nie myślę wcale, że to była moja wina. Może czasami. Tak działa natura, jakiś błąd, selekcja naturalna. Życie.

Tylko czasami jeszcze widzę siebie leżącą na fotelu w gabinecie zabiegowym. I twarze kobiet w ciąży na oddziale, które doskonale wiedziały dlaczego tam jestem… Chujowo. Tylko tyle można powiedzieć.

 

PS.

Nigdy nie pytajcie kobiet czy są w ciąży, bo nigdy nie znacie ich historii…

   Send article as PDF   

Leave a Comment