Życie nie poczeka aż Ci się zachce, czyli najlepszy sposób na prokrastynację! - Flow Mummmy
LIFESTYLE

Życie nie poczeka aż Ci się zachce, czyli najlepszy sposób na prokrastynację!

Znamy się nie od dziś, prawda? Ale jeżeli jesteś tutaj nową osobą, to musisz o mnie wiedzieć jedno: jestem Królową Prokrastynacji. Nie tam żadną księżniczką, królewną, czy inną Śnieżką. Królową! Jak Elżbieta II, zwłaszcza kiedy prezentuje się w jednym ze swoich kanarkowych kompletów. Potrafię spędzić godziny na kanapie, powtarzając jak mantrę “jak mi się nie chce!”.

 

Może w skrócie opowiem Ci jak to u mnie wygląda, a raczej wyglądało, gdyż aktualnie jestem najbardziej robotną osobą ever, prawdziwym Jobsem w spódnicy, ewentualnie inną niestrudzoną pszczółką, która tylko czeka żeby się narobić. Do tej pory wyglądało to tak, że najczęściej siadałam na kanapie, sofie, tudzież hamaczku, włączałam tv i czekałam na wenę. Nie na wenę do malowania, pisania, czy lepienia garnków z gliny. Do obowiązków! Sadzałam tyłek, włączałam jakiś paradokument, typu “Szkołę”, “Szpital”, czy inny majstersztyk telewizyjny, od którego oczy i uszy płonęły, a raczej się topiły z żalu. I czekałam. Aż mi się zachce. Aż wygram w totka, aż moja wymarzona torebka będzie dostępna. Czekałam i myślałam “dobra, bez jaj, przecież sił mi brak”. Tyle, że ja nawet nie odpoczywałam, tylko tak siedziałam zestresowana jak psychopata, który tylko czeka aż ktoś natknie się na jego zbrodnię. Dobra, tu mnie poniosło, nie wiem co taki psychopata myśli, nieważne.

Niestety koniec końców mój dzień wyglądał tak, że ja tak oglądałam te badziewa, sądząc, że przecież ok, i tak wszystko zrobię. A później zapierdalałam jak poparzona (przepraszam za słownictwo, ale tak właśnie było), z wywalonym jęzorem i całym swoim brakiem godności w tej kwestii, po czym dostawałam ataku paniki, że cholera, ale nie wiem czy zdążę.

Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu nigdy nie przytrafiło się pranie w pralce nadające się do ponownego szorowania, mail, który czeka od tygodnia by go wysłać, stara marchewka w lodówce, albo cokolwiek innego, co wymagało jakiś 2 minut pracy, a zostawało przekładane tak namiętnie, jakby to był jakiś rodzaj pasji, która powoduje uniesienia tak wielkie, że aż warto na nie czekać.

Pewnego słonecznego dnia, czyli w sumie nie wiadomo kiedy, bo mam wrażenie, że słońce to nam naparza nieprzerwanie od 5 lat, stwierdziłam, że bez jaj, ja w ciemię bita nie byłam, nie tak mnie wychowano, że prokrastynacja prokrastynacją, ale heloł! życie się toczy, nie poczeka na mnie, a ja nie chcę się obudzić pewnego dnia, z 5 kilogramami stęchłej marchewki w lodówce. No po prostu nie, trzeba się trochę szanować i jak się psuje to ją po prostu wypieprzyć od razu, a nie kiedy przyjdzie wena.

Ok, i teraz trzymaj się mocno, bo ten mój sposób jest tak genialny, aż mi się płakać z dumy chcę. Jesteś gotowa/gotowy? Może dodam jeszcze tylko, że to moje “nawrócenie” na czynną stronę mocy, składało się z dwóch etapów:

1. STOPER.

Czy miałaś kiedyś tak, że przez tydzień powtarzałaś sobie “muszę umyć okna, ale taaaak mi się nie chce!”. Ja tak nie miałam, bo u mnie taka myśl trwała zazwyczaj minimum 2 tygodnie. Serio. No porażka, dno, cement czy tam gruz. Teraz, kiedy znowu skręca mi trzewia, że muszę coś zrobić myślę “kuźwa Justynka, to Ci zajmie jakieś 15 minut, nie bądź leserem, naparzaj pókiś młoda”. Włączam wtedy stoper, wieszam to cholerne pranie, po czym sprawdzam czas. 9 minut. 9 MINUT! Samo wewnętrzne jęczenie trwało 5 razy tyle. I już. Robię tak za każdym razem, kiedy zaczynam zamulać. Działa! Dodatkowo stoper sprawia, że robię to bardzo szybko, bo wiadomo, że najlepiej to się wygrywa zawody z samym sobą. Oczywiście najczęściej o puchar w byciu zajebistą.

2. KALENDARZ.

Ewentualnie planner, zeszyt, czy cokolwiek. Tak, wiem że ludzkość wymyśliła to wieki temu, ale ja naprawdę do tej pory nie potrafiłam tego robić. Sił i motywacji starczało mi na całe 2 godziny prowadzenia zapisków. Więcej nie byłam w stanie z siebie wykrzesać. Jako, że naprawdę pewnego dnia poczułam, że niekoniecznie jestem dumna z tego, że życie mi przez palce przecieka, stwierdziłam, że skoro daję radę biegać 10 km, jeździć 40 na rowerze i jeszcze robić pompki, to nie róbmy scen, 5 minut z notatnikiem dziennie mnie nie zabije. Jaka to była dobra decyzja! Prawie jak wyjście po raz drugi za mąż! A skąd te wpisy prawie codziennie? Skąd wskrzeszony z odmętów szarości Youtube? Siadam codziennie wieczorem i zapisuję wszystko co mam do zrobienia. I tak, na liście są też takie rzeczy jak obiad, telefon do lekarza, mamy, sąsiada i sąsiadki. Do tego wszystko numeruję w kolejności od najważniejszej do tej totalnie błahej. Jedyny minus? Choćbym padała na twarz, choćby przejechało po mnie auto, stado koni i rudych wiewiórek, to ja muszę zrobić to co zapisałam. Zdecydowanie muszę się jeszcze luzu nauczyć, bo w tej kwestii to ja jednak mega spięte mam pośladki.

Oczywiście, nie myśl, że mi tak wszystkie dni na “nicnierobieniu” mijały. Tak, jestem leniwa, ale jestem z tych leniwców, co to ich się jednak ceni (no dobra, może nie wszyscy, ale Steve Jobs wiedział, że takie osoby są najlepsze, bo zawsze znajdą najszybsze i najlepsze rozwiązanie problemu – to właśnie o mnie).

Tak, to dokładnie ja powyżej. A wiesz jaka jest najlepsza zaleta mojego aktualnego systemu? (tak właśnie, ma nazwę “SYSTEM”, bo przecież od razu przywodzi na myśl coś mądrego, zajebistego i “jaka jestem mądra, że to wymyśliłam”) Że w końcu odpoczywam! Tak! Bo wcześniej po prostu leżałam, albo siedziałam w stresie, o tak:

Teraz w końcu wiem, że skoro pracowałam, ogarniałam i zrobiłam wszystko co zaplanowałam, to mogę odetchnąć i z dumą oddać się relaksacji. Zazwyczaj zasypiam po 5 minutach, ale przynajmniej zasypiam z dumą! O! Wiesz jakie to cudowne uczucie zasypiać z dumą? Najlepsze!

   Send article as PDF   

Leave a Comment